Minął rok, dwa, więc pytanie o dzieci chyba każdy już zdążył zadać. Nie wspominając o rodzicach mojego męża. U nich miałby to być pierwszy wnuk – bo przecież nie było możliwości, że pierwsza będzie dziewczynka. Chcieliśmy mieć dzieci! No ale to była nasza prywatna sprawa i nie musieliśmy się wszystkim dookoła tłumaczyć. Niestety nam również nie dawało to spokoju. Dwa lata nic.
Chcieliśmy powiedzieć o naszej sytuacji rodzicom. Michał wolał, żebym to ja przekazała tę wiadomość. Z moimi rodzicami zazwyczaj mogę o wszystkim porozmawiać, oni zawsze mnie wspierają i rozumieją. Tak było i tym razem. Teściowie natomiast od progu zrzucili winę na mnie, bo jestem z bliźniaczek, a ktoś kiedyś wymyślił taką bzdurę, że jedno z bliźniąt jest bezpłodne, i oni w te bajki wierzyli.
Podjęliśmy decyzję: podchodzimy do in vitro.
Zabieg, wykonywany przez lekarza ginekologa pod kontrolą USG, trwa od dziesięciu do piętnastu minut. Zarodki do macicy transferuje się drogą dopochwową przy użyciu specjalistycznego katetera. U mnie wytworzyło się pięć jajeczek. Do szpitala dojechały cztery. Przy połączeniu powstały trzy embriony i cztery dni później, konkretnie piątego listopada 2018 roku, mieliśmy transfer.
W międzyczasie dowiedzieliśmy się o tym, że mąż miał w dzieciństwie problemy zdrowotne. Wtedy teściowa przypomniała sobie, że kiedy Michał był mały, to wozili go na konsultacje do szpitala w sprawie jąderek.
Oczekiwanie na zrobienie testu ciążowego to chyba dotychczas najbardziej stresujący okres. Bardzo chciałam wykonać go wcześniej, ale strach przed rozczarowaniem był większy. Trzynastego dnia nie wytrzymałam i zrobiłam test. Wyszedł pozytywny. Zrobiłam jeszcze trzy dla pewności, i kolejnego dnia jeden. Wszystkie pozytywne.
Wiedziałam, że coś się dzieje. Wszyscy wyszli z sali. Cisza trwała jeszcze co najmniej godzinę. Nagle pielęgniarka przyniosła mi telefon. Przedstawiła się pani pediatra. Powiedziała, iż nasz synek leży w inkubatorze, bo potrzebuje pomocy w oddychaniu, i zapytała, czy zgadzam się na jakiś zastrzyk. Powiedziałam, żeby dali wszystko, czego potrzebuje. Wtedy byłam pewna, że coś jest nie tak, ale mieliśmy nadzieję, że to nic poważnego. Okazało się, że pępowina była za krótka i kiedy Max próbował wyjść na świat, pępowina wciągała go do środka i podduszała.
– Ale o co pani chodzi? Nasze dziecko jest w inkubatorze, bo muszą mu pomagać w oddychaniu. Nic więcej. Czy my czegoś nie wiemy?
Pod swoje skrzydła przyjęła nas superpani doktor. Dostaliśmy skierowania na wszystkie możliwe badania. Sprawdziliśmy krtań Maximilianka, dotychczas każdy twierdził, że synek tak „charchocze” ze względu na wiotkość mięśni. Dopiero ta pani zleciła badanie na potwierdzenie. Mieliśmy w ciągu tygodnia prześwietlenie płuc, zbadaną krtań, badania na alergię, konsultację laktacyjną, psychologiczną, no i badania krwi, bo po to tam byliśmy.
Myślałam sobie, jak ja byłam głupia, że się przejmowałam zespołem Downa. Najgorsze dopiero przed nami. Przejęłam się na tyle mocno, że sama źle się poczułam. Musiałam wezwać pielęgniarkę, żeby zaopiekowali się dzieckiem.
Prosiłam o szybki powrót do rehabilitacji. Pani miała przychodzić do domu. Nie ukrywam, że było to dla mnie spore ułatwienie. Na pierwsze spotkanie nie czekaliśmy długo. Przywitaliśmy fizjoterapeutkę w naszych skromnych progach. Dostaliśmy pół godziny tygodniowo. Nie mogłam w to uwierzyć.
– Tylko pół godziny? – spytałam. Nie powstrzymałam się od płaczu. – Przecież to jest nic w porównaniu do tego, co mieliśmy w Polsce.
Maximilian coraz częściej miał bezdechy, a ja coraz bardziej się wszystkim przejmowałam. O tyle dobrze, że sama nauczyłam się, jak reagować, kiedy nie oddychał.
Popadałam w paranoję. Nie wyobrażałam sobie zostawić dziecka z Sylwią. Bałam się, że sobie nie poradzi. Zameldowałam się chora w pracy. Psychicznie czułam się coraz gorzej. Poprosiłam szefa o rozmowę sam na sam. Bez żadnych kierowników.
W żłobku poznałam mamę dwuletniej dziewczynki z zespołem Downa. Spytałam, czy jej córeczka już chodzi. Usłyszałam, żeby nie spodziewać się przed trzecim rokiem życia. Oczywiście jestem świadoma, że każde dziecko rozwija się we własnym tempie, ale to my, rodzice, jesteśmy od tego, żeby je wspomagać, wierzyć w nie i je dopingować.
Odkryliśmy moc nowenny pompejańskiej. Tak! Wierzę, że to Maryja nam w tym pomogła. Byliśmy szczęśliwi. Nie trzeba było przechodzić całej procedury od nowa. Wszystko się ułożyło. Lepszego cudu nie mogliśmy sobie wymarzyć.
Moi Drodzy, napisałam tę książkę nie po to, by wszyscy dowiedzieli się, co przeszliśmy, ale po to, by pokazać, że życie jest piękne również z dzieckiem z niepełnosprawnością, jeżeli tylko się je zaakceptuje.
Ludzie, którzy mówili mi, że takie dziecko nie powinno w ogóle się urodzić, czy tacy, którzy twierdzą, że to dla mnie kara za to, że kiedyś rzekomo wyśmiewałem się z Maćka z „Klanu”, niech pukną się w głowę. To komentarze, które innym ludziom mogłyby zrobić wiele złego. Zero empatii.
Teksty typu: „Zrobili sobie dzieciaka z in vitro, to teraz mają” bolą. Zrobili sobie. Dla własnego widzimisię. Osoby zmagające się z podobnym problemem bezpłodności zrozumieją nas. Inni myślą, że mieliśmy taki kaprys. Niech każdy poukłada to sobie, jak chce. Nie mamy zamiaru i nie musimy się nikomu tłumaczyć.
Kochani! Jeżeli komuś urodzi się dziecko, które ma dodatkowy palec u stopy bądź jeden chromosom więcej, nie jest to żadna sensacja. To jest cud! Jak każde dziecko nowo narodzone. Cud! Rozumiem, że niektórych zżera ciekawość, jak takie dziecko wygląda – odpowiadam: tak, jak każde inne.
Bywały osoby, które widząc Maxa, mówiły mi: „A przestań, po nim nic nie widać. Nie ma co się przejmować”. No bardzo przepraszam, ale czy to, że nic nie widać, oznacza, że moje dziecko nie ma zespołu? Mam się cieszyć? Urodziłam jednak zdrowe dziecko? Nie zmienia to faktu, iż Maximilian taki się urodził. Dla nas jest najpiękniejszy ze skośnymi oczkami i płaskim noskiem.
|